środa, 27 sierpnia 2014

Agencja nietowarzyska

Można łatwo ustalić, że w dniu 20 maja 2011, o godz. 21.56 staliśmy w jednym miejscu (miejsce to niełatwo było odszukać przy pomocy mapy). W dniu 10 września 2011 widzieliśmy się przez kilkanaście sekund. To wszystko.

Jego śmierć była jednak poruszająca.

Obawiam się, że zdążył przeczytać fragment: „Dzisiaj, prowadząc program sportowy „Polski Himalaizm Zimowy 2010-2015”, gdy wiodę młodych ludzi w góry najwyższe, walczę i pilnuję jak oka w głowie wypracowanych przeze mnie zasad, które w lat 80. nie zawsze były stosowane. Na moich wyprawach obowiązuje zasada utrzymywania ciągłego kontaktu z partnerem (wzrokowy, radiowy), nie rozdzielania się, szczególnie w zejściu (...)” (Artur Hajzer posłowie do drugiego wydania „Ataku rozpaczy” str. 246).

Musiał być zawiedziony. Haiku w ostatnim tchnieniu, inspirowane poetką Podgórnik, mogłoby więc zawierać przekaz, iż świat to agencja nietowarzyska, piknik w niepogodę.

Nazywał się Tomasz Kowalski i wraz z trzema innymi osobami wszedł na Broad Peak (8051 mnpm według Wikipedii). Wróciło tylko dwóch zdobywców. To było pierwsze zimowe wejście na tę górę. Podobno zimy w Karakorum są surowsze niż w Himalajach.

O jego umieraniu napisano dwie książki, jeden raport, wiele artykułów prasowych. Były też programy telewizyjne, wywiady, konferencja.

Ktoś zawiadomił Prokuraturę Okręgową w Krakowie o możliwości popełnienia przestępstwa. Podobno nikt z rodzin zmarłych. Początkowo uznałem, że może ma to jakiś sens, ale szybka diagnoza jednego z autorytetów („idiotyzm”) i analiza licznych publikacji wykluczyły mnie z grona entuzjastów angażowania organów wymiaru sprawiedliwości w tę historię. Wszystko przez zmorę zręcznego adwokata.

Informacje podstawowe:

  • do ataku szczytowego wyruszył zespół czteroosobowy. Nie ustalono zasad powstępowania na wypadek słabego tempa (ostateczna godzina odwrotu), czy osłabnięcia jednego z uczestników. Nie wybrano lidera ataku. Ustalono, że wyjście nastąpi o 5.00 (w raporcie PZA uznano to za porę zbyt późną, kierownik wyprawy zwracał na to uwagę uczestnikom ataku).
  • zasady wejścia na ośmiotysięcznik nie są nigdzie spisane. Trudno mówić nawet o jakiś jasnych regułach wypracowanych zwyczajowo (literatura himalajska pełna jest przykładów ataków wieloosobowych, dwójkowych, solowych, w składach zmieniających się w trakcie). Dla prawnokarnej oceny postępowania osób, które przeżyły trudno znaleźć jednoznaczny wzorzec właściwego postępowania.
  • pozostający w bazie kierownik wyprawy zalecił, by atakujący się nie rozdzielali, jednak na grani szczytowej różnice w tempie były znaczne. Pierwszy zdobywca dotarł na szczyt w słońcu, ostatnich dwóch (w tym Tomasz Kowalski) po 40 minutach. Zaraz później nadeszła noc.
  • Pomimo zdobycia szczytu przez tego pierwszego (i bardzo późnej pory) pozostali nie zdecydowali się na wspólne zejście i kontynuowali atak. Drugi zdobywca również niezwłocznie rozpoczął odwrót i nie czekał na pozostałą dwójkę. Podobno podczas wymijania Tomasz Kowalski proponował mu ponowne wyjście na szczyt i nakręcenie filmu.
  • Tylko Tomasz Kowalski utrzymywał stałą łączność przez radiotelefon. Utrzymywał ją do końca.
  • Z rozmów pomiędzy Tomaszem Kowalskim, a kierownikiem wyprawy (ten ostatni je nagrał) wynika, że umierał sam. Był na końcu, nie mógł iść, miał kłopoty z oddychaniem, miał problem z odpięty rakiem. W jednym z połączeń, po długim czasie, stwierdził, że jednak jest z towarzyszem, jednak tamtemu nie chce się rozmawiać. Miejsce śmierci Kowalskiego zostało ustalone, ciało towarzysza nigdy
  • Dla prawnokarnej oceny wydarzeń istotne jest jeszcze to, że pogoda była dobra jak na zimę w Karakorum. Wyjątkowo bezwietrznie. Jeden z tych co przeżyli, podczas zejścia zmieniał baterie w czołówce przez 40 minut. Nie zamarzł. Nie nabawił się poważnych odmrożeń.


Najgorsze zatem co się może przytrafić rodzinom zmarłych, to zręczny adwokat tych, którzy przeżyli. Taki adwokat będzie bezwzględnie eksplorował procesową fikcję, która dla rodzin może być bardzo bolesna. Na przykład jedynym możliwym ustaleniem wydaje się, że Kowalskiego zostawili nie tylko ci, którzy przeżyli, a również i ten co zginął. Tymczasem ten właśnie był najbardziej doświadczony. Nie ma dowodów, że byli razem, przeczą temu nagrania kierownika wyprawy i pewne fakty (gdyby byli razem to pewnie towarzysz pomógłby zapiąć raki i pokonaliby wspólnie Rocky Summit), jest jedna poszlaka (w jednej z rozmów Kowalski nagle stwierdza, że siedzą razem na kamieniach), więc trzeba będzie bazować na procesowej fikcji i zgodnie z art. 5 par. 2 kpk przyjąć, że nawet bardzo doświadczony himalaista, jeden z największych polskich wspinaczy, znany z troski o partnerów zostawił Tomka Kowalskiego. Skoro on to zrobił, to dlaczego pozbawić tego prawa młodszych, mniej doświadczonych, których wina polega być może tylko na tym, że mieli więcej siły (jak powiedziałby zręczny obrońca). Jeśli zatem w procesie miałby być ustalany wzorzec właściwego postępowania w czasie tej akcji górskiej (na potrzeby stosowania art. 160 k.k.), to samotna śmierć zostanie instrumentalnie wykorzystana, a druga z ofiar ataku zostanie – być może niesłusznie – obciążona pozostawieniem kolegi w górach.

Bolesne mogą być również rozważania na płaszczyźnie związku przyczynowego pomiędzy odłączeniem się tych, którzy przeżyli, a zwiększeniem zagrożenia dla życia, tych, którym zejść się nie udało. Lektura publikacji fachowych dowodzi bowiem, że najczęściej wybiera się wariant dwójkowy ataku szczytowego jako zapewniający odpowiednie bezpieczeństwo. Zatem ci, którzy się odłączali, nie zwiększali ryzyka dwóch pozostałych, a co najwyżej swoje własne. Ta dwójka – stanowiąc zespół – była najbezpieczniejszym ogniwem. Dopiero kiedy ostatni opuścił Kowalskiego, to naraził go na niebezpieczeństwo utraty życia i zdrowia. W bezwzględnej procesowej fikcji jednym sprawcą może być więc ten nieżyjący. Ucieczka pozostałych pozostawała bez związku z poziomem zagrożenia dla życia, a nie było powodów, by przewidywać, że dwuosobowy zespół się rozdzieli.

Nie można też wykluczyć skutecznej argumentacji, że nawet gdyby cała czwórka szła cały czas razem, to i tak nie powstrzymałoby to narastającego zagrożenia dla życia i zdrowia. Zręczny adwokat będzie wykazywał, że ofiary były zbyt słabe, nie nadawały się do wędrówek w tak wysokie góry.

Argumentacja na płaszczyźnie szkodliwości społecznej może być najgorsza. Zręczny obrońca może powiedzieć, że nikt nie jest zobowiązany do narażania własnego życia w imię pomocy osobie z motywacją nieprofesjonalną (szerzej o tym Jacek Hugo Bader w „Długim filmie o miłości”, nawet jeśli w książce nie wszystko jest prawdą, to zręczny obrońca będzie drążył, co może być trudne do zniesienia), a zatem nie ma żadnej szkodliwości społecznej w porzuceniu w górach nieodpowiedzialnego uczestnika wyprawy, który sam podejmuje szkodzące mu działania. Jeśli rzeczywiście Kowalski chciał się oświadczyć przed kamerą na szczycie Broad Peak, to jest to romantyczne, ale zostanie przedstawione jako szczeniacki przejaw braku przewidywania konsekwencji ryzykownych zachowań. Jeśli jego ambicją była notka w encyklopedii, to zręczny obrońca powie, że zaburzało to racjonalne postępowanie i wykluczyło odwrót wraz z powracającymi ze szczytu zdobywcami (o zasadności takiego postępowania pisze Aleksander Lwow we wznowieniu „Zwyciężyć znaczy przeżyć”). Kowalski będzie przedstawiany jako bezrefleksyjny kolekcjoner osiągnięć, który narażał siebie i innych (bo np. kręcił film na szczycie, zamiast natychmiast uciekać przed nadchodzącą nocą i skrajnym wyczerpaniem). Zręczny obrońca powie, że zostawienie go w górach w ogóle nie było szkodliwe społecznie, bo stanowiło jedyne rozsądne rozwiązanie.

Teza o filmie zostanie też wykorzystana na płaszczyźnie strony podmiotowej. Padnie argument, że nikt nie mógł przewidywać słabej kondycji Tomka Kowalskiego skoro ten szykował się do sesji zdjęciowej na szczycie i nakłaniał do powrotu jednego ze schodzących. Takie zachowanie wskazywało,na świetne samopoczucie. Nikt nie mógł więc wiedzieć, że już wkrótce Kowalski zacznie umierać i znajdzie się w sytuacji zagrożenia życia. Nie ma nawet nieumyślności.

Zręczny obrońca może irytująco mnożyć więcej wątpliwości (np. czy ci, którzy nie poczekali mieli status gwaranta, czy zaniechanie oczekiwania to działanie, itd.) więc nie ma to większego sensu i cała nadzieja w mądrych mieszkańcach Pakistanu, którzy być może nie mają w kodeksie karnym odpowiednika art. 160 naszego k.k. (innych przepisów nie rozważam – art. 162 k.k. nie może być stosowany, bo kiedy pojawiła się potrzeba udzielenia pomocy, to taka aktywność wiązała się z narażeniem życia powracających po Tomasza Kowalskiego). Sens ma tylko polska poetka Podgórnik Marta.

10 komentarzy:

  1. Oj oj oj, czyżby przymus napisania czegoś w sierpniu ?
    Lekkość pisania to Twój znak rozpoznawczy, a w czasie lektury tych "rozważań" miałem cały czas poczucie, że rzeźbisz... Analiza bezsensowna, bo rozumiem, że 160 tylko z zaniechania, to kto miał ten szczególny obowiązek (przypominam, że prawny)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. jakoś nie mam dystansu do tej sprawy, ale:

      1. prokurator nie odmówił wszczęcia, więc teoretycznie widzi jakąś możliwość postawienia zarzutu.

      2. W 160 jest jeszcze par. 1. Być może prokurator za działanie powodujące stan zagrożenia dla życia uważa to co w raporcie PZA opisano jako "zerwanie integralności grupy"

      3. Prawny szczególny obowiązek mógłby wynikać z umowy, a przynajmniej tak pisze prof. Giezek. Co więcej może on wynikać z "z okoliczności faktycznych, o ile wynika z nich jednoznacznie, że następuje przyjęcie funkcji gwaranta". Jest takie nagranie, z którego wynika, że K. Wielicki jest zaniepokojony tym, że się rozdzielili, że miało być inaczej. Jak powiązać to z cytowaną deklaracją Hajzera, korespondencją T.K. z rodziną (informacje subiektywnym poczuciu bezpieczeństwa wynikającym z działania w zespole), nagraniami K. Wielickiego, być może jakimiś zeznaniami, to nie wykluczone, że dałoby się wywieść istnienie prawnego szczególnego obowiązku z umowy, która zawarta została jedynie ustnie, poniekąd w sposób dorozumiany, ale w określonych okolicznościach. Przejawem tego porozumienia (czyli właśnie umowy) był np. atak czwórkowy. Wszystko może się zatem przytrafić, chociaż najlepiej byłoby oczywiście gdyby rzeczywiście rozważania te okazały się bez sensu.

      Usuń
    2. Dzięki Maciek, że bez spiny.
      Ale - przecież bezpośrednie niebezpieczeństwo wynikało z wysokości i zimna, a żaden ze wspinaczy nie był odpowiedzialny za ruchy górotworu i temperaturę, a Panowie umarli przede wszystkim z tych powodów, a nie przez zerwanie integralności grupy, więc zaniechanie. Funkcja gwaranta ? Okoliczności faktyczne jednoznaczne? Sam piszesz, że nie istnieją wypracowane oboiwiązujące wzorce postępowania. Prawie nikt nie może odpowiedzialnie powiedzieć, co by zrobił gdyby tam był ... Bez sensu... Jakby trzech umarło to też ten czwarty byłby winien bo zerwał ? A jak czterech to ten piąty ?

      Usuń
    3. moja perspektywa jest zupełnie inna: dostateczną obroną przed wysokością i zimnem mogło być towarzystwo. nigdy nie byłem na 8 tys., wnioskuję wyłącznie z własnych doświadczeń kilkudziesięciogodzinnego biegu. chodzi o to, że z kimś jest dużo łatwiej – niewiadomo dlaczego, ale tak jest (szczególnie w chwilach niepewności co do właściwego kierunku poruszania się, albo gdy trzeba się podnieść i zmierzać dalej). Nie wiem czy to działa w górach, ale jest wielce prawdopodobne, że tak, bo jednak w tych książkach o Himalajach często zdarzają się opisy sprowadzania kolegów, pomocy, itd.

      wydaje mi się, że teza: gdyby byli razem, to wszyscy zeszliby bezpiecznie na dół nie jest absurdalna. Nie da się nikomu przypisać odpowiedzialności za śmierć, ale z narażeniem na niebezpieczeństwo jest inaczej. Problemu (prawnego) nie byłoby pewnie, gdyby od początku uczestnicy ataku umówili się, że: nie pomagamy sobie, na górze każdy jest sam i nie może liczyć na kolegów. Wówczas wykluczone byłoby ustalenie, że ktoś zrywając umowę lub naruszając zwyczaj zwiększył ryzyko pozostałych. Jeśli jednak iść tropem prof.Giezka, to sama wysokość i temperatura nie usprawiedliwia pozostałych (czyli tych którzy zeszli). Kowalski nie umarł z powodu słabości ciała (ciało miał niepospolicie silne, wszak do rana rozmawiał przez radiostację,). Umarł, bo nie okiełznał psychiki: nie podniósł się, przestraszył, że koledzy są daleko, nie poszedł dalej, nie poradził sobie ze sprzętem, itd.

      Jeśli więc uznać, że warunkiem przeżycia na 8.000 jest sprawne ciało i psychika, a jednocześnie wspólny atak szczytowy służby zwiększeniu bezpieczeństwa poprzez: wsparcie asekuracją (czyli zwiększamy bezpieczeństwo poprzez pewną redukcję słabości ciała) oraz wsparcie duchowe (moim zdaniem to ważniejszy element partnerstwa), to postąpienie wbrew wcześniejszym ustaleniom (o ile takie były) zwiększa zagrożenie atakujących i może stanowić realizację znamion przestępstwa (o ile zajdą inne, konieczne przesłanki).

      koszty emocjonalne postępowania mogą jednak przewyższać ustalenie winy. Sam proces wygeneruje zresztą kolejne ofiary, bez względu na jego wynik.

      Usuń
  2. A nie można by było podnieść tylko res iudicate. bo pustka nie zna odroczenia?

    pozdrawiam,
    bk

    OdpowiedzUsuń
  3. Schodzenie z takiej gory a siedzenie i nadawanie to jednak dwa swiaty. Nawet jesli bylyby ustalenia dot. nierozerwalnosci to ich zmiana zostala zaakceptowana przez wszystkich w momencie mijania sie schodzacych i wchodzacych . O ile wiadomo to zaden wchodzacych nie zreyzgnowal z ataku na szczyt zeby zwiekszyc stopien bezpieczenstwa i zejsc ze zdobywca. Nie moze to obciazac karnie tych ktorym udalo sie zejsc.

    OdpowiedzUsuń
  4. Przepraszam ale jeszcze raz z komorki. Jeszcze jedna istotna rzecz z punktu widzenia prawa karnego: szczyt sie nie liczy. Bo w ktorym momencie doszloby do przestepstwa. Czy juz w momencie odlaczenia sie 1 od 3 na 7700 (strzelam) ? Juz tak bardzo pozostali zostali zagrozeni brakiem jednego z nich ? Nie zartujmy. To kiedy? Miedzy rozlaczeniem a zagrozenie bylo ogniwo dynamizujace niebezpieczenstwo poruszanie sie w gore kazdego z nich. Czy musieli isc dalej? No nie. Mogli krzyknac (przez krotkofalowke chyba tez) ty kutasie wy kutasy nie takie byly pakta czekacie albo schodze. Jak dla mnie tak to reguluje prawo karne. Ocena etyczna moze byc zupelnie inna ale tu tez zbyt duzo sprawiedliwych.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Czysto teoretycznie możliwa jest jednak taka sytuacja, że uczestnicy ataku czwórkowego tak się dzielą sprzętem, żarciem, obowiązkami, że przyspieszenie jednego na podejściu zwiększa zagrożenie dla życia dla pozostałych (bo powyżej 7000 takie zagrożenie występuje stale). Gdyby np. używali tlenu, a jeden uciekł z tym tlenem do góry, to dla pozostałych nawet droga w dół wiązałaby się teoretycznie z większym zagrożeniem. Wtedy sytuacja byłaby bardziej jednoznaczna, zapewne można rozważać 160 i wtedy ciekawym problemem byłby wybór pomiędzy par. 1 i 2.

      Nie wykluczałbym też całkiem zgrabnej argumentacji za tym, że w tej sprawie odłączenie się na podejściu zwiększało narażenie na niebezpieczeństwo pozostałych. W końcu to strefa śmierci, a np. taka ucieczka powoduje, że pozostający w ariergardzie pochodu, a w awangardzie aspiracji wpada w psychologiczną pułapkę, szczególnie, że ma lepką krew, zasadniczo jest zombi i silniejszy, bardziej świadomy partner ma w takiej sytuacji podjąć ewentualną decyzję o odwrocie, bo inaczej wiedzie kolegę na śmierć.

      Taki sposób postrzegania partnerstwa potwierdza np. historia z cytowanego już Ataku rozpaczy Hajzera. Chodzi o ucieczkę Bogdana Probulskiego w czasie wyprawy na Kanczendzongę zimą 1985-1986. Wspinacz ten uznał, że czwórkowy zespół, w którym się znalazł po różnych przetasowaniach wielosobowej wyprawy jest za słaby na osiągnięcie szczytu, w związku z czym nocą, po kryjomu ruszył sam do góry, by nie tworzyć grupy skazanej na niepowodzenie. Mógł iść szybciej i porzucić słabszych, ale z jakiś powodów wolał podjąć niezbyt honorowy tajny atak. Czyli było dla niego jasne, że zespół jest nierozerwalny i konieczne będzie trzymanie być może kiepskiego tempa, a w razie czego odwrót ze słabszymi partnerami,

      Inny przypadek: wspinacz Wojciech Kurtyka w wywiadzie dla GW mówi, że Jerzy Kukuczka kilka razy próbował go zabić (siebie również), i podaje przykład, że podczas wejścia na Manaslu zmusił Kukuczkę do odwrotu. Zeszli więc razem. Można mówić, że to romantyzm, przyjaźń, braterstwo liny, itd., ale być może pragmatyka. Na takiej wysokości samotność zabija. Zresztą 200 m nad poziomem morza czasem też.

      Usuń
  5. Cała ta sprawa była wyjątkowo śmierdząca:
    http://off.sport.pl/off/1,111379,14095239,Ryszard_Gajewski_o_Broad_Peaku__Katastrofa_moralna.html

    Pozdrawiam,

    "bogdi"

    OdpowiedzUsuń
  6. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń